poniedziałek, 17 listopada 2014

Grim II

5.
Carla słuchała opowieści Rebec'i z fascynacją, za oknem powoli wstawał nowy dzień, było już dość widno, pierwsze ptaki zaczęły ćwierkać. Rebeca skierowała twarz w stronę okna i westchnęła. Wstała od stołu.
-Ach te letnie noce... Krótkie, duszne i gorące. Musze już iść, dziś wieczorem mogę dokończyć moją historię, jeśli chcesz słuchać dalej.
-Oczywiście. Do wieczoru Rebec'o. Śpij dobrze.
-Dziękuję i nawzajem. -uśmiechnęła się i wyszła ze świetlicy. Carla kompletnie straciła poczucie czasu, zatraciła się w opowieści Rebec'i, nie zauważyła, że juz dawno powinna być w domu. Szybko się przebrała i pojechała autem do domu, była strasznie zmęczona.
Rebeca radosnym, tanecznym krokiem wracała do swojej sali, jak zwykle skakała z gracją po czarno białych płytkach, wybierając tylko te białe. Za zakrętem niemalże wpadła na innego pacjenta, zwinnie go wyminęła i przywitała się. Dość chudy mężczyzna z nerwicą natręctw i tikami nerwowymi, uśmiechnął się i jej odmachał, po czym cofnął się trzy kroki i powtórzył powitanie i znowu się cofnął i powtórzył. Rebeca cierpliwie witała się z nim trzy razy, Bobi uwielbiał liczbę trzy. Zawsze wszystko robił trzy razy, dostaje trzy rodzaje leków, wstaje o trzeciej trzydzieści trzy. Słońce wstawało coraz szybciej, Rebeca dotarła do swojej małej prywatnej sali. Z racji swojego światło wstrętu musiała mieć osobną salę. Po chwili przyszedł lekarz, porozmawiał z nią chwilę i wręczył porcję leków a pielęgniarze przynieśli jej skromne, szpitalne śniadanie. Jak zwykle połknęła leki, których nie potrzebowała, a kiedy została sama wypluła tabletki i pokruszyła je. Po śniadaniu wyszła do toalety i spuściła biały proszek, wróciła do swojej sali, witając się po drodze z kilkoma innymi pacjentami i pracownikami szpitala. Zdjęła okulary przeciw słoneczne i położyła je na stoliku obok łóżka. Nie lubiła oszukiwać ale z drugiej strony nikt nie pyta czy tabletki połyka... Położyła się i zasnęła. Obudziła ją Carla, Rebeca przetarła zaspane jeszcze oczy i usiadła przeciągając się ziewając.
-Która godzina?
-Trzynasta. Wstawaj, mam dla Ciebie dobrą nowinę.
-Jaką?
-Doktor Bell daje Ci przepustkę. Jeśli chcesz możemy wyjść na spacer do miasta.
-Ale jest przecież południe...
-Nie martw się, dzisiaj od rana pada i jest bardzo pochmurnie. Damy Ci krem z mocnym filtrem i będziesz mogła wyjść. Co ty na to?
Rebeca wystrzeliła jak z procy, lubiła wychodzić poza szpital. Ręce, twarz, kark i szyję posmarowała najmocniejszym filtrem UV jaki mieli. Założyła bardzo lekką i zwiewną szarą bluzkę z nadrukiem i cekinami z mocno za długimi rękawami, nieco poszarpane dżinsy i czerwono białe tenisówki oraz swoje ukochane okulary i czapkę z daszkiem. Oprócz Rebec'i do miasta miało wyjść też dwóch innych pacjentów, w asyście Carl'i i Jacob'a Bell'a, ich lekarza. Pielęgniarka sprawdziła czy mają swoje opaski z danymi szpitala i osobistymi, wręczyła Rebec'e laskę dla niewidomych. W prawdzie nie potrzebowała tego ale oni uważali inaczej... Wzięła ją i poszli. Wsiedli do auta i pojechali. Oscar miał paranoję, wierzył że promienie słoneczne to tak naprawdę przekaźnik dla kosmicznego lasera, który ma zniszczyć życie na ziemi w bardzo długim i powolnym procesie spalenia. Maria cierpiała na bakteriofobię i schizofrenię paranoidalną wierzyła, że słońce ma na sobie zarazki, które parują i podróżują na promieniach słonecznych. W prawdzie, nie wierzyła już w swoją teorię o słońcu i bakteriach, jednak wciąż nie lubiła wychodzić na dwór w słoneczne dni. Cała trójka nie lubiła słońca, choć z różnych powodów. Oscar siedział pod oknem dokładnie lustrując niebo, daleko od Rebec'i, nie dlatego że jej nie lubił. Uważał, że Rebeca jest jedną z pierwszych ofiar nieuchronnej katastrofy, czasami z nią normalnie rozmawiał, a czasami się jej bał. Na środku siedziała Maria, polepszało jej się, niedługo miała wyjść do męża i dzieci.
-Cieszysz się z powrotu do domu? -zagadała Rebeca. -Tak, i to bardzo. -kobieta po czterdziestce i z blond włosami uśmiechnęła się do dziewczyny.
-Tylko pamiętaj o lekach i wizytach kontrolnych. -wtrącił lekarz z życzliwym uśmiechem. Krótka pogawędka i zanim sie obejrzeli byli już na miejscu. Najpierw poszli do interaktywnego muzeum historii naturalnej. Rebeca była zachwycona, mogła dotykać eksponaty i słuchała audio przewodnika. Dla Marii była to też forma terapii, bez płynu antybakteryjnego się nie obeszło ale jakoś sobie poradziła. Oscar był dość odprężony, co rzadko mu sie zdarzało. Radośni i uśmiechnięci poszli na obiad do restauracji bistro. Po obiedzie udali się do parku. Rebeca z kocią gracją chodziła po murku dookoła dużej fontanny w centrum parku. Dziewczyna wzbudziła niemałą sensację wśród przechodniów. W końcu nie co dzień można zobaczyć jak niewidoma dziewczyna, że śnieżnymi włosami daje pokaz akrobatyki na parkowej fontannie. Carla cały czas miała ją na oku, Dr. Bell rozmawiał z Oscarem i Marią, prowadził swego rodzaju terapię. Rebeca z uśmiechem skakała i pląsała po dość wąskiej powierzchni z niebywałą gracją i wdziękiem, ludzie byli zachwyceni. Zeskoczyła i miękko wylądowała na chodniku, ukłoniła się, dostała burzę braw. Pielęgniarka z westchnieniem przewróciła oczami i podeszła do niej.
-No starczy tych wygłupów. Chcesz może lody?
-Z chęcią.
Carla poinformowała Dr. Bell'a i poszły do lodziarni. Ludzie gapili się na nią i cykali fotki telefonami, Carl'i się to nie podobało, Rebeca nie było atrakcją cyrkową ani małpą w zoo. Opieprzyła na czym świat stoi grupę nastolatków i poszły dalej.
-A niech sobie robią te zdjęcia, mi to nie przeszkadza.
-Ale mi przeszkadza. Nie jesteś żadnym eksponatem, żeby Ci robili zdjęcia.
Rebeca się uśmiechnęła, lubiła Carl'ę, była dla niej dobra i bardzo opiekuńcza, przywiązała się do niej przez te dwa lata. Doszły do cukierni, wzięły lody w rożku na wynos i poszły pospacerować. Chodziły tak kilka minut, nagle Carla puknęła się w czoło, zostawiła portfel w lodziarni, kazała Rebece czekać w miejscu i nigdzie nie odchodzić. Sama szybko wróciła do cukierni po zgubę. Rebeca skończyła swoje lody marcepanowo czekoladowe, nagle coś poczuła. To nie był zapach, coś jakby drgnienie powietrza, po chwili zimna metalowa obręcz ścisnęła jej żołądek. Dziewczyna zgięła się nieco i szybkim krokiem poszła do źródła dziwnego uczucia. Im bliżej źródła się znajdowała, tym uczucie było intensywniejsze i widziała więcej czarnej mgły. W prawdzie czarną mgłę widywała już wcześniej ale nigdy tak dużo i tak skondensowanej, to była bardzo silna negatywna energia.

6.
Kiedy była o krok od zaułka, z którego dobywała się gęsta, ciemna mgła, wszytko znikło, tak nagle i gwałtownie jak sie pojawiło. Zamiast mgły dostrzegła czarne nici unoszące się w powietrzu. Serce jej waliło jak młot, nigdy nie widziała czegoś takiego, ostrożnie zajrzała do zaułka. Wstrzymała oddech, dostrzegła sylwetkę, postać kucała. Jęknęła cicho i wypuściła laskę, która ze stukotem upadła na ziemię. Teraz już stojąca sylwetka była skierowana przodem do niej.
-Jak... Jak ty możesz żyć...? -wyszeptała, głos jej się łamał przez to co widziała.
-Słucham?
-Ten... Ten ból, te krzyki... Ten ciężar... Jak ty możesz żyć z takim brzemieniem?
Widziała jak sylwetkę wypełnia czarny płomień, wyglądało to jak pożar który szalał w jego duszy, nawet z takiej odległości słyszała potępieńcze krzyki i jęki, które go wypełniały. Nie mogła znieść tego widoku, odwróciła głowę w drugą stronę.
-Kwestia przyzwyczajenia. -podszedł do Rebec'i, bacznie go obserwowała ale nie uciekła, chociaż miała taką ochotę. Przyglądał jej się chwilę.
-Więc? Masz jakieś imię dziewczyno?
-Dzidek mówił, żebym nie rozmawiała z obcymi. -młody mężczyzna zaśmiał się, schylił się i podał jej laskę. -Mnie się nie musisz obawiać. Jestem psionikiem, jak ty. Masz bardzo silną i wyrazistą aurę... Ile masz lat?
-Psionikiem? Szesnaście ale o czym ty mówisz?
Nagle czyjaś ręka mocno zacisnęła się na ramieniu dziewczyny, Rebeca pisnęła przestraszona.
-Gdzie ty się szlajasz? O mało zawału nie dostałam. Co ty tu robisz? Z kim rozmawiasz?
-No z... -Odwróciła głowę ale po rozmówcy zostały jedynie czarne nici w powietrzu. Westchnęła. -Z nikim Carla. Wracamy już?
Rzuciła z radosnym uśmiechem, pielęgniarka nie potrafiła się na nią długo gniewać. Wróciły do parku i dołączyli do Marii, Oscara i Dr. Bell'a. Zaczęło się robić późno i zerwał się wiatr, wrócili do szpitala. Rebeca cały czas zastanawiała się kim był tamten nieznajomy i o czym mówił, nigdy nie słyszała o psionikach, może też był chory na głowę? Nie zdziwiło by to jej biorąc pod uwagę to co w nim widziała. Wizja czarnego pożaru wciąż ją prześladowała, zastanawiała sie od jak dawna musi z tym żyć.
-I jak się dziś bawiliście? -zagaił lekarz. -Było dobrze... - Oscar nieco się zająknął.
-Nie przesadzaj, było cudownie. Nie mogę się doczekać powrotu do domu.
-A ty Rebeca? Jak się podobał za białymi murami szpitala?
-Ja tam lubię biały. A podobało mi się bardzo! Kiedy będę mogła znowu wyjść?
Na jej białej twarzy zagościł bardzo radosny i życzliwy uśmiech. Dr. Bell odpowiedział, że to zależy jak będzie reagować na leczenie. Dojechali do szpitala, Rebeca udała się prosto do swojej sali, przebrała się w białą koszulę zza długimi rękawami i białe spodnie. Zdjęła okulary i zdrzemnęła się. Obudziła się po dwudziestej pierwszej. Pozbyła się tabletek, zjadła kolację i poszła poszukać Mike'a, cały dzień z nim nie rozmawiała. Podskokami i piruetami przemierzała opustoszałe korytarze szpitala, reszta pacjentów juz dawno spała. Szukała po całym szpitalu, w końcu natknęła się na niego w holu.
-Cześć Mike.
-Znalazłem Rebeca! Znalazłem!
-Super! Cieszę się. Teraz możesz ją zanieść mamie.
-Myślisz, że jej się spodoba ta broszka?
-Na pewno. -Rebeca z uśmiechem poczochrała chłopca po głowie. -Żegnaj Rebec'o, dzięki za wszystko. -mocno poparzone dziecko zmieniło się w małego, błękitno zielonego ognika, który zawirował parę razy wokół dziewczyny po czym przeniknął przez drzwi. Wiedziała, że teraz kiedy Mike odzyskał spokój już go więcej nie zobaczy. Ale cieszyła się, że chłopiec będzie mógł w końcu odejść w pokoju. Do holu weszła Carla.
-Co ty tu robisz? Strasznie wieje od tych starych drzwi, idź do świetlicy, zaraz się przeziębisz.
Rebeca zaśmiała się i tanecznym krokiem udała się do świetlicy, była wyjątkowo radosna. Usadowiła się przy swoim ulubionym stoliku i rozłożyła warcaby, po parunastu minutach dołączyła do niej Carla.
-Ty mnie chyba nigdy nie przestaniesz zadziwiać dziecko.
-Każdy potrafi rozłożyć plansze i kilka pionków. -zaśmiała się jak mała psotna dziewczynka. Zawsze poprawiała humor ludzi w szpitalu samą swoją obecnością.
-Więc jak to było dalej? Jak zamieszkałaś z dziadkiem?
-No cóż, miałam z nim zamieszkać na kilka dni... Ale te zmieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące, miesiące w lata...

7.
Benjamin kończył przygotowanie ciała staruszka na pogrzeb. Był bardzo wprawnym tanatopraktykiem. Kilka ostatnich poprawek kosmetycznych i ciało było gotowe. Benjamin spojrzał na zegar naścienny, idealnie zmieścił się w czasie. Odwrócił się od stołu, zdjął rękawiczki i zaczął myć ręce. W piwnicy powiało chłodem, Benjamin pomyślał że to przeciąg więc nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Ciało drgnęło, zaczęło powoli siadać na stole. Zombie powoli odwrócił głowę w stronę niczego nieświadomego Benjamina i wstał, postąpił krok w jego stronę. Tanatopraktyk odwrócił się kiedy zobaczył dyszące i sapiące ciało które przed chwilą oporządził westchnął z uśmiechem.
-Gdzie się ukryłaś Mała Żniwiarko? -z uśmiechem obszedł zombie, podszedł do stołu i pochylił się, pod nim siedziała z krnąbrnym uśmieszkiem dziesięcioletnia już Rebeca. Z nosa ciekła jej mała strużka krwi i oddychała dość ciężko.
-Patrz co już umiem! -zakrzyknęła radośnie. Wypełzła na czworaka spod stołu i wykonała gest ręką, ciało zaczęło tańczyć wokół stołu baletowym krokiem.
-Grim, proszę Cię. Więcej szacunku dla pana Griffin'a. Za kwadrans przyjedzie jego rodzina. Co sobie pomyślą jak ich dziadek i ojciec zacznie tańczyć w taki sposób na trumnie?
Rebeca westchnęła i znudzonym gestem nakazała ciału się położyć z powrotem na stole, z jego ust ulotnił się błękitno zielony płomyk, po czym zniknął. Dziadek podał jej chusteczkę i wytarła krew spod nosa. Ben pogładził jej głowę i przytulił.
-Tak czy inaczej, jestem pod wrażeniem. Robisz postępy. -rzucił z uśmiechem. Czerwone oczy dziewczynki zaiskrzyły radością, lubiła kiedy dziadek ją chwalił. Ucałował ją w czoło, do piwnicy wszedł Simon, pracownik dziadka. Był wysokim średnio zbudowanym chłopakiem. Miał dwadzieścia parę lat i pomagał Benjaminowi w transporcie ciał. Uśmiechnął się do Rebec'i, to on zaczął mówić na nią Grim. Stwierdził, że nadawało się idealnie, była blada jak śmierć i bali się jej tylko nieuświadomieni idioci, nierozumiejący jak cennym aspektem życia jest. Ironicznie, mała wnosiła do zakładu pogrzebowego bardzo dużo radości i życia. No i to przezwisko pasowało idealnie do jej zdolności, Simon nie był jednak świadom jej zdolności, to była tajemnica miedzy Rebec'ą i jej dziadkiem. Chłopak odchrząknął.
-Już czas psze pana. Zaraz przyjadą państwo Griffin.
-Tak, tak. Już zabieramy pana starszego na ostatnią wycieczkę. -kucnął, położył ręce na ramionach dziewczynki. -Proszę Cię, nie wchodź tu ani do chłodni kiedy nas nie będzie. Dobrze? Tu jest niebezpiecznie, jest dużo chemikaliów i ostrych narzędzi.
-Dobrze dziadku, a mogę się pobawić z Eli?
-Ale tylko w domu, ewentualnie na podwórku.
Białowłosa z uśmiechem przytaknęła, zabrała swoje okulary z blatu biurka i pobiegła na górę po schodach.
-Jak ona to robi psze pana?
-Ma swój radar... -odpowiedział z uśmiechem staruszek. -No dobra. Idziemy panie Gryffin.
Dziadek i Simon pojechali na pobliski cmentarz, gdzie miał się odbyć pogrzeb. Rebeca biegała po domu i wołała swoją koleżankę. Eli miała osiem lat i nosiła piękną błękitną sukienkę z koronkami, czarne trzewiki i miała jasne włosy i dwa warkoczyki. Miała błękitne oczy i dużo ropiejących krost na twarzy i rękach, miała spękane usta i ciemne palce u dłoni. Rebec'e to nie przeszkadzało, dziadek nauczył ją, że wygląd zewnętrzny nie ma znaczenia. Blond dziewczynka wyłoniła się zza kanapy, Rebeca powitała ją radośnie. Tym razem Eli zaprosiła swoich dwóch kuzynów do zabawy, Aleksander i Wiktor. Wyglądali podobnie jak Eli i byli dużo starsi, nawet od Rebec'i ale z chęcią się bawili w chowanego i berka. Na koniec zrobili sobie herbaciane przyjęcie. Zniknęli parę minut przed powrotem Benjamina. Dziadek był dla niej bardzo dobry, tylko on jej wierzył i pomagał jak mógł. Rebeca nie od razu potrafiła dogadywać się z duchami czy ożywiać ludzkie ciała, ale dzięki dziadkowi przestała się bać zmarłych. Animacji uczyła się na własną rękę, zaczynała od ptaków i gryzoni, z czasem nabierała większej wprawy. Ludzi potrafiła ożywiać dopiero od niedawna, ale szybko robiła postępy. Joshua nie kontaktował się z nią od roku, od śmierci Roze. Tęskniła za nim ale skoro uważał, że tak będzie szczęśliwy, ona też się cieszyła.
***
-Mieszkałam z dziadkiem aż do jego śmierci, dwa lata temu. Nauczył mnie bardzo wielu rzeczy, najwdzięczniejsza jestem za to, że nauczył mnie widzieć.
-Czekaj, chcesz mi powiedzieć, że ty widzisz?
-Oczywiście! Dostrzegam to co jest najistotniejsze, to jacy ludzie są naprawdę.
Carla zaśmiała się, niezrozumiały się, wciąż nie wierzyła ale Rebec'e to nie przeszkadzało, nikt nie wierzył.

8.
Kolejny dzień się rozpoczął, Rebeca wstała późnym popołudniem. Po codziennej rutynie Rebeca zaczęła się przechadzać po korytarzach szpitala, nucąc i podskakując radośnie. Odkąd Mike odnalazł spokój trochę jej się nudziło. Nagle usłyszała czyjś szloch, od razu udała się do źródła dźwięku, to był Oscar, siedział pod ścianą i szlochał.
-Co się stało?
-Ona... Ona... Maria... Ona...
Rebeca miała złe przeczucia, drobna szesnastolatka potrząsnęła mocno mężczyzną.
-Co sie stało z Marią?
Nie musiała czekać na jego odpowiedz, zza rogu wyłoniła się Maria, miała na sobie swoją białą koszulę do spania, całą naznaczoną krwią. Czerwona posoka wyciekała powoli z ran na nadgarstkach, brudząc dłonie, była blada i miała nieprzytomne spojrzenie, rozejrzała się nieco zdezorientowana. W końcu jej wzrok zatrzymał się na płaczącym mężczyźnie i Rebec'e, która wpatrywała się z niedowierzaniem w nią.
-Co się stało? -spytała niezbyt przytomnie kobieta.
-Jak mogłaś...? Przecież jutro miałaś wyjść do rodziny. Dlaczego? -Rebeca nie mogła uwierzyć w to co widziała, nie potrafiła pojąc co pchnęło Marię do samobójstwa. Dwie pielęgniarki wyłoniły się zza zakrętu, od razu podeszły zaniepokojone do Oscara i Rebec'i. Dziewczyna pokręciła głową i wstała.
-Maria podcięła sobie żyły... -rzuciła z obojętnością, tak do niej nie podobnej i niepasującej.
-Co? Co zrobiła?!- krzyknęła jedna pielęgniarka i pobiegła do jej sali, chwilę później zimny krzyk przeciął korytarz. Zrobiło się zamieszanie, nikt nie zwracał uwagi na Rebec'ę.
-Chodź. -rzuciła do Marii, kobieta posłusznie poszła za dziewczyną, nie rozumiała co się dzieje, dlaczego nikt nie zwracał na nią uwagi. Dziewczyna rozsiadła się na schodach po przeciw ległej stronie korytarza i obserwowała zamęt z daleka.
-Rebeca... Co sie dzieje...?
-Dlaczego podcięłaś sobie żyły? -spytała zatroskana. Kobieta zacisnęła zęby a jej twarz wykrzywił grymas złości.
-On mnie zdradził... Nie miałam do kogo wracać. Odebrał mi dzieci i układał sobie życie z inną. Byłam dla nich ciężarem... Dlatego chciałam się zabić. Dlaczego oni nie opatrzą mi ran? To jakiś cud?
-Nie Mario, to żaden cud. Ty umarłaś, zabiłaś się. A teraz pozwól, że coś ci powiem. Zostawiłaś swoje dzieci z niewiernym mężem i obcą kobietą, skoro zrobił to raz, zrobi ponownie. Twoje dzieci będą bardzo cierpieć, będą musiały pochować ukochaną mamę. To było bardzo samolubne z twojej strony. Odbierając sobie życie skrzywdziłaś też Oscara. -Rebeca wskazała palcem na roztrzęsionego mężczyznę przy którym klęczał pielęgniarz i podawał mu zastrzyk, po chwili zanieśli go do jego sali. Z zamieszania wyłoniły się nosze z ciałem pod białym prześcieradłem, ktoś zahaczył materiał ręką i odsłonił fragment złocistych loków. Maria zasłoniła usta ręką, z jej oczu pociekły łzy.
-Ja... Ja naprawdę...? -Rebeca nie zareagowała na jej wypowiedz, kontynuowała swój wywód.
-On był twoim przyjacielem, najlepszym w całym szpitalu, może nawet na całym świecie. Teraz na tym świecie został sam, ty byłaś jedynym powodem dla którego walczył z chorobą. Teraz, kiedy Ciebie zabrakło cały jego wysiłek, wieloletni trud i terapię pójdą na marne, być może sam popełni samobójstwo... Powiedz mi teraz Mario, czy było warto?
Kobieta nie odpowiedziała, usiadła obok niej i rozpłakała się, Rebeca ją przytuliła.
-Ja nie wiedziałam! Ja nie sądziłam!
-Ciii. Teraz już za późno. Samobójstwo jest grzechem. Popełniłaś straszną zbrodnię, zabiłaś człowieka i teraz za tę zbrodnię będziesz musiała odpokutować.
-J-Jak...?
-Będziesz musiała biernie obserwować konsekwencje swojego samolubnego czynu. Nie wiem jak długo, to zależeć będzie od Ciebie... Ale nie martw się! Każdy popełnia błędy! -mocno ją przytuliła i uśmiechnęła się. -Pomogę Ci jak tylko będę mogła! Po to mam ten dar, żeby pomagać innym, takim jak ty! Tym którzy pobłądzili pomagam odnaleźć spokój.

Kobieta mimowolnie też się uśmiechnęła. Przy tej małej nie dało się nie uśmiechnąć, jej pozytywne nastawienie zmuszało każdego do radości, nawet rozżalone duchy samobójców. Carla obserwowała ją, była skonsternowana. Mogła by przysiąc, że przez ułamek sekundy widziała jakąś mgłę na schodach, obok Rebec'i.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz