5.
Carla słuchała opowieści Rebec'i z
fascynacją, za oknem powoli wstawał nowy dzień, było już dość
widno, pierwsze ptaki zaczęły ćwierkać. Rebeca skierowała twarz
w stronę okna i westchnęła. Wstała od stołu.
-Ach te letnie noce... Krótkie, duszne i
gorące. Musze już iść, dziś wieczorem mogę dokończyć moją
historię, jeśli chcesz słuchać dalej.
-Oczywiście. Do wieczoru Rebec'o. Śpij
dobrze.
-Dziękuję i nawzajem. -uśmiechnęła się i
wyszła ze świetlicy. Carla kompletnie straciła poczucie czasu,
zatraciła się w opowieści Rebec'i, nie zauważyła, że juz dawno
powinna być w domu. Szybko się przebrała i pojechała autem do
domu, była strasznie zmęczona.
Rebeca radosnym, tanecznym krokiem wracała do
swojej sali, jak zwykle skakała z gracją po czarno białych
płytkach, wybierając tylko te białe. Za zakrętem niemalże wpadła
na innego pacjenta, zwinnie go wyminęła i przywitała się. Dość
chudy mężczyzna z nerwicą natręctw i tikami nerwowymi, uśmiechnął
się i jej odmachał, po czym cofnął się trzy kroki i powtórzył
powitanie i znowu się cofnął i powtórzył. Rebeca cierpliwie
witała się z nim trzy razy, Bobi uwielbiał liczbę trzy. Zawsze
wszystko robił trzy razy, dostaje trzy rodzaje leków, wstaje o
trzeciej trzydzieści trzy. Słońce wstawało coraz szybciej, Rebeca
dotarła do swojej małej prywatnej sali. Z racji swojego światło
wstrętu musiała mieć osobną salę. Po chwili przyszedł lekarz,
porozmawiał z nią chwilę i wręczył porcję leków a pielęgniarze
przynieśli jej skromne, szpitalne śniadanie. Jak zwykle połknęła
leki, których nie potrzebowała, a kiedy została sama wypluła
tabletki i pokruszyła je. Po śniadaniu wyszła do toalety i
spuściła biały proszek, wróciła do swojej sali, witając się po
drodze z kilkoma innymi pacjentami i pracownikami szpitala. Zdjęła
okulary przeciw słoneczne i położyła je na stoliku obok łóżka.
Nie lubiła oszukiwać ale z drugiej strony nikt nie pyta czy
tabletki połyka... Położyła się i zasnęła. Obudziła ją
Carla, Rebeca przetarła zaspane jeszcze oczy i usiadła przeciągając
się ziewając.
-Która godzina?
-Trzynasta. Wstawaj, mam dla Ciebie dobrą
nowinę.
-Jaką?
-Doktor Bell daje Ci przepustkę. Jeśli chcesz
możemy wyjść na spacer do miasta.
-Ale jest przecież południe...
-Nie martw się, dzisiaj od rana pada i jest
bardzo pochmurnie. Damy Ci krem z mocnym filtrem i będziesz mogła
wyjść. Co ty na to?
Rebeca wystrzeliła jak z procy, lubiła
wychodzić poza szpital. Ręce, twarz, kark i szyję posmarowała
najmocniejszym filtrem UV jaki mieli. Założyła bardzo lekką i
zwiewną szarą bluzkę z nadrukiem i cekinami z mocno za długimi
rękawami, nieco poszarpane dżinsy i czerwono białe tenisówki oraz
swoje ukochane okulary i czapkę z daszkiem. Oprócz Rebec'i do
miasta miało wyjść też dwóch innych pacjentów, w asyście
Carl'i i Jacob'a Bell'a, ich lekarza. Pielęgniarka sprawdziła czy
mają swoje opaski z danymi szpitala i osobistymi, wręczyła Rebec'e
laskę dla niewidomych. W prawdzie nie potrzebowała tego ale oni
uważali inaczej... Wzięła ją i poszli. Wsiedli do auta i
pojechali. Oscar miał paranoję, wierzył że promienie słoneczne
to tak naprawdę przekaźnik dla kosmicznego lasera, który ma
zniszczyć życie na ziemi w bardzo długim i powolnym procesie
spalenia. Maria cierpiała na bakteriofobię i schizofrenię
paranoidalną wierzyła, że słońce ma na sobie zarazki, które
parują i podróżują na promieniach słonecznych. W prawdzie, nie
wierzyła już w swoją teorię o słońcu i bakteriach, jednak wciąż
nie lubiła wychodzić na dwór w słoneczne dni. Cała trójka nie
lubiła słońca, choć z różnych powodów. Oscar siedział pod
oknem dokładnie lustrując niebo, daleko od Rebec'i, nie dlatego że
jej nie lubił. Uważał, że Rebeca jest jedną z pierwszych ofiar
nieuchronnej katastrofy, czasami z nią normalnie rozmawiał, a
czasami się jej bał. Na środku siedziała Maria, polepszało jej
się, niedługo miała wyjść do męża i dzieci.
-Cieszysz się z powrotu do domu? -zagadała
Rebeca. -Tak, i to bardzo. -kobieta po czterdziestce i z blond
włosami uśmiechnęła się do dziewczyny.
-Tylko pamiętaj o lekach i wizytach
kontrolnych. -wtrącił lekarz z życzliwym uśmiechem. Krótka
pogawędka i zanim sie obejrzeli byli już na miejscu. Najpierw
poszli do interaktywnego muzeum historii naturalnej. Rebeca była
zachwycona, mogła dotykać eksponaty i słuchała audio przewodnika.
Dla Marii była to też forma terapii, bez płynu antybakteryjnego
się nie obeszło ale jakoś sobie poradziła. Oscar był dość
odprężony, co rzadko mu sie zdarzało. Radośni i uśmiechnięci
poszli na obiad do restauracji bistro. Po obiedzie udali się do
parku. Rebeca z kocią gracją chodziła po murku dookoła dużej
fontanny w centrum parku. Dziewczyna wzbudziła niemałą sensację
wśród przechodniów. W końcu nie co dzień można zobaczyć jak
niewidoma dziewczyna, że śnieżnymi włosami daje pokaz akrobatyki
na parkowej fontannie. Carla cały czas miała ją na oku, Dr. Bell
rozmawiał z Oscarem i Marią, prowadził swego rodzaju terapię.
Rebeca z uśmiechem skakała i pląsała po dość wąskiej
powierzchni z niebywałą gracją i wdziękiem, ludzie byli
zachwyceni. Zeskoczyła i miękko wylądowała na chodniku, ukłoniła
się, dostała burzę braw. Pielęgniarka z westchnieniem przewróciła
oczami i podeszła do niej.
-No starczy tych wygłupów. Chcesz może lody?
-Z chęcią.
Carla poinformowała Dr. Bell'a i poszły do
lodziarni. Ludzie gapili się na nią i cykali fotki telefonami,
Carl'i się to nie podobało, Rebeca nie było atrakcją cyrkową ani
małpą w zoo. Opieprzyła na czym świat stoi grupę nastolatków i
poszły dalej.
-A niech sobie robią te zdjęcia, mi to nie
przeszkadza.
-Ale mi przeszkadza. Nie jesteś żadnym
eksponatem, żeby Ci robili zdjęcia.
Rebeca się uśmiechnęła, lubiła Carl'ę,
była dla niej dobra i bardzo opiekuńcza, przywiązała się do niej
przez te dwa lata. Doszły do cukierni, wzięły lody w rożku na
wynos i poszły pospacerować. Chodziły tak kilka minut, nagle Carla
puknęła się w czoło, zostawiła portfel w lodziarni, kazała
Rebece czekać w miejscu i nigdzie nie odchodzić. Sama szybko
wróciła do cukierni po zgubę. Rebeca skończyła swoje lody
marcepanowo czekoladowe, nagle coś poczuła. To nie był zapach, coś
jakby drgnienie powietrza, po chwili zimna metalowa obręcz ścisnęła
jej żołądek. Dziewczyna zgięła się nieco i szybkim krokiem
poszła do źródła dziwnego uczucia. Im bliżej źródła się
znajdowała, tym uczucie było intensywniejsze i widziała więcej
czarnej mgły. W prawdzie czarną mgłę widywała już wcześniej
ale nigdy tak dużo i tak skondensowanej, to była bardzo silna
negatywna energia.
6.
Kiedy była o krok od zaułka, z którego
dobywała się gęsta, ciemna mgła, wszytko znikło, tak nagle i
gwałtownie jak sie pojawiło. Zamiast mgły dostrzegła czarne nici
unoszące się w powietrzu. Serce jej waliło jak młot, nigdy nie
widziała czegoś takiego, ostrożnie zajrzała do zaułka.
Wstrzymała oddech, dostrzegła sylwetkę, postać kucała. Jęknęła
cicho i wypuściła laskę, która ze stukotem upadła na ziemię.
Teraz już stojąca sylwetka była skierowana przodem do niej.
-Jak... Jak ty możesz żyć...? -wyszeptała,
głos jej się łamał przez to co widziała.
-Słucham?
-Ten... Ten ból, te krzyki... Ten ciężar...
Jak ty możesz żyć z takim brzemieniem?
Widziała jak sylwetkę wypełnia czarny
płomień, wyglądało to jak pożar który szalał w jego duszy,
nawet z takiej odległości słyszała potępieńcze krzyki i jęki,
które go wypełniały. Nie mogła znieść tego widoku, odwróciła
głowę w drugą stronę.
-Kwestia przyzwyczajenia. -podszedł do
Rebec'i, bacznie go obserwowała ale nie uciekła, chociaż miała
taką ochotę. Przyglądał jej się chwilę.
-Więc? Masz jakieś imię dziewczyno?
-Dzidek mówił, żebym nie rozmawiała z
obcymi. -młody mężczyzna zaśmiał się, schylił się i podał
jej laskę. -Mnie się nie musisz obawiać. Jestem psionikiem, jak
ty. Masz bardzo silną i wyrazistą aurę... Ile masz lat?
-Psionikiem? Szesnaście ale o czym ty mówisz?
Nagle czyjaś ręka mocno zacisnęła się na
ramieniu dziewczyny, Rebeca pisnęła przestraszona.
-Gdzie ty się szlajasz? O mało zawału nie
dostałam. Co ty tu robisz? Z kim rozmawiasz?
-No z... -Odwróciła głowę ale po rozmówcy
zostały jedynie czarne nici w powietrzu. Westchnęła. -Z nikim
Carla. Wracamy już?
Rzuciła z radosnym uśmiechem, pielęgniarka
nie potrafiła się na nią długo gniewać. Wróciły do parku i
dołączyli do Marii, Oscara i Dr. Bell'a. Zaczęło się robić
późno i zerwał się wiatr, wrócili do szpitala. Rebeca cały czas
zastanawiała się kim był tamten nieznajomy i o czym mówił, nigdy
nie słyszała o psionikach, może też był chory na głowę? Nie
zdziwiło by to jej biorąc pod uwagę to co w nim widziała. Wizja
czarnego pożaru wciąż ją prześladowała, zastanawiała sie od
jak dawna musi z tym żyć.
-I jak się dziś bawiliście? -zagaił lekarz.
-Było dobrze... - Oscar nieco się zająknął.
-Nie przesadzaj, było cudownie. Nie mogę się
doczekać powrotu do domu.
-A ty Rebeca? Jak się podobał za białymi
murami szpitala?
-Ja tam lubię biały. A podobało mi się
bardzo! Kiedy będę mogła znowu wyjść?
Na jej białej twarzy zagościł bardzo radosny
i życzliwy uśmiech. Dr. Bell odpowiedział, że to zależy jak
będzie reagować na leczenie. Dojechali do szpitala, Rebeca udała
się prosto do swojej sali, przebrała się w białą koszulę zza
długimi rękawami i białe spodnie. Zdjęła okulary i zdrzemnęła
się. Obudziła się po dwudziestej pierwszej. Pozbyła się
tabletek, zjadła kolację i poszła poszukać Mike'a, cały dzień z
nim nie rozmawiała. Podskokami i piruetami przemierzała opustoszałe
korytarze szpitala, reszta pacjentów juz dawno spała. Szukała po
całym szpitalu, w końcu natknęła się na niego w holu.
-Cześć Mike.
-Znalazłem Rebeca! Znalazłem!
-Super! Cieszę się. Teraz możesz ją zanieść
mamie.
-Myślisz, że jej się spodoba ta broszka?
-Na pewno. -Rebeca z uśmiechem poczochrała
chłopca po głowie. -Żegnaj Rebec'o, dzięki za wszystko. -mocno
poparzone dziecko zmieniło się w małego, błękitno zielonego
ognika, który zawirował parę razy wokół dziewczyny po czym
przeniknął przez drzwi. Wiedziała, że teraz kiedy Mike odzyskał
spokój już go więcej nie zobaczy. Ale cieszyła się, że chłopiec
będzie mógł w końcu odejść w pokoju. Do holu weszła Carla.
-Co ty tu robisz? Strasznie wieje od tych
starych drzwi, idź do świetlicy, zaraz się przeziębisz.
Rebeca zaśmiała się i tanecznym krokiem
udała się do świetlicy, była wyjątkowo radosna. Usadowiła się
przy swoim ulubionym stoliku i rozłożyła warcaby, po parunastu
minutach dołączyła do niej Carla.
-Ty mnie chyba nigdy nie przestaniesz zadziwiać
dziecko.
-Każdy potrafi rozłożyć plansze i kilka
pionków. -zaśmiała się jak mała psotna dziewczynka. Zawsze
poprawiała humor ludzi w szpitalu samą swoją obecnością.
-Więc jak to było dalej? Jak zamieszkałaś z
dziadkiem?
-No cóż, miałam z nim zamieszkać na kilka
dni... Ale te zmieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące,
miesiące w lata...
7.
Benjamin kończył przygotowanie ciała
staruszka na pogrzeb. Był bardzo wprawnym tanatopraktykiem. Kilka
ostatnich poprawek kosmetycznych i ciało było gotowe. Benjamin
spojrzał na zegar naścienny, idealnie zmieścił się w czasie.
Odwrócił się od stołu, zdjął rękawiczki i zaczął myć ręce.
W piwnicy powiało chłodem, Benjamin pomyślał że to przeciąg
więc nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Ciało drgnęło,
zaczęło powoli siadać na stole. Zombie powoli odwrócił głowę w
stronę niczego nieświadomego Benjamina i wstał, postąpił krok w
jego stronę. Tanatopraktyk odwrócił się kiedy zobaczył dyszące
i sapiące ciało które przed chwilą oporządził westchnął z
uśmiechem.
-Gdzie się ukryłaś Mała Żniwiarko? -z
uśmiechem obszedł zombie, podszedł do stołu i pochylił się, pod
nim siedziała z krnąbrnym uśmieszkiem dziesięcioletnia już
Rebeca. Z nosa ciekła jej mała strużka krwi i oddychała dość
ciężko.
-Patrz co już umiem! -zakrzyknęła radośnie.
Wypełzła na czworaka spod stołu i wykonała gest ręką, ciało
zaczęło tańczyć wokół stołu baletowym krokiem.
-Grim, proszę Cię. Więcej szacunku dla pana
Griffin'a. Za kwadrans przyjedzie jego rodzina. Co sobie pomyślą
jak ich dziadek i ojciec zacznie tańczyć w taki sposób na trumnie?
Rebeca westchnęła i znudzonym gestem nakazała
ciału się położyć z powrotem na stole, z jego ust ulotnił się
błękitno zielony płomyk, po czym zniknął. Dziadek podał jej
chusteczkę i wytarła krew spod nosa. Ben pogładził jej głowę i
przytulił.
-Tak czy inaczej, jestem pod wrażeniem. Robisz
postępy. -rzucił z uśmiechem. Czerwone oczy dziewczynki zaiskrzyły
radością, lubiła kiedy dziadek ją chwalił. Ucałował ją w
czoło, do piwnicy wszedł Simon, pracownik dziadka. Był wysokim
średnio zbudowanym chłopakiem. Miał dwadzieścia parę lat i
pomagał Benjaminowi w transporcie ciał. Uśmiechnął się do
Rebec'i, to on zaczął mówić na nią Grim. Stwierdził, że
nadawało się idealnie, była blada jak śmierć i bali się jej
tylko nieuświadomieni idioci, nierozumiejący jak cennym aspektem
życia jest. Ironicznie, mała wnosiła do zakładu pogrzebowego
bardzo dużo radości i życia. No i to przezwisko pasowało idealnie
do jej zdolności, Simon nie był jednak świadom jej zdolności, to
była tajemnica miedzy Rebec'ą i jej dziadkiem. Chłopak
odchrząknął.
-Już czas psze pana. Zaraz przyjadą państwo
Griffin.
-Tak, tak. Już zabieramy pana starszego na
ostatnią wycieczkę. -kucnął, położył ręce na ramionach
dziewczynki. -Proszę Cię, nie wchodź tu ani do chłodni kiedy nas
nie będzie. Dobrze? Tu jest niebezpiecznie, jest dużo chemikaliów
i ostrych narzędzi.
-Dobrze dziadku, a mogę się pobawić z Eli?
-Ale tylko w domu, ewentualnie na podwórku.
Białowłosa z uśmiechem przytaknęła,
zabrała swoje okulary z blatu biurka i pobiegła na górę po
schodach.
-Jak ona to robi psze pana?
-Ma swój radar... -odpowiedział z uśmiechem
staruszek. -No dobra. Idziemy panie Gryffin.
Dziadek i Simon pojechali na pobliski cmentarz,
gdzie miał się odbyć pogrzeb. Rebeca biegała po domu i wołała
swoją koleżankę. Eli miała osiem lat i nosiła piękną błękitną
sukienkę z koronkami, czarne trzewiki i miała jasne włosy i dwa
warkoczyki. Miała błękitne oczy i dużo ropiejących krost na
twarzy i rękach, miała spękane usta i ciemne palce u dłoni.
Rebec'e to nie przeszkadzało, dziadek nauczył ją, że wygląd
zewnętrzny nie ma znaczenia. Blond dziewczynka wyłoniła się zza
kanapy, Rebeca powitała ją radośnie. Tym razem Eli zaprosiła
swoich dwóch kuzynów do zabawy, Aleksander i Wiktor. Wyglądali
podobnie jak Eli i byli dużo starsi, nawet od Rebec'i ale z chęcią
się bawili w chowanego i berka. Na koniec zrobili sobie herbaciane
przyjęcie. Zniknęli parę minut przed powrotem Benjamina. Dziadek
był dla niej bardzo dobry, tylko on jej wierzył i pomagał jak
mógł. Rebeca nie od razu potrafiła dogadywać się z duchami czy
ożywiać ludzkie ciała, ale dzięki dziadkowi przestała się bać
zmarłych. Animacji uczyła się na własną rękę, zaczynała od
ptaków i gryzoni, z czasem nabierała większej wprawy. Ludzi
potrafiła ożywiać dopiero od niedawna, ale szybko robiła postępy.
Joshua nie kontaktował się z nią od roku, od śmierci Roze.
Tęskniła za nim ale skoro uważał, że tak będzie szczęśliwy,
ona też się cieszyła.
***
-Mieszkałam z dziadkiem aż do jego śmierci,
dwa lata temu. Nauczył mnie bardzo wielu rzeczy, najwdzięczniejsza
jestem za to, że nauczył mnie widzieć.
-Czekaj, chcesz mi powiedzieć, że ty widzisz?
-Oczywiście! Dostrzegam to co jest
najistotniejsze, to jacy ludzie są naprawdę.
Carla zaśmiała się, niezrozumiały się,
wciąż nie wierzyła ale Rebec'e to nie przeszkadzało, nikt nie
wierzył.
8.
Kolejny dzień się rozpoczął, Rebeca wstała
późnym popołudniem. Po codziennej rutynie Rebeca zaczęła się
przechadzać po korytarzach szpitala, nucąc i podskakując radośnie.
Odkąd Mike odnalazł spokój trochę jej się nudziło. Nagle
usłyszała czyjś szloch, od razu udała się do źródła dźwięku,
to był Oscar, siedział pod ścianą i szlochał.
-Co się stało?
-Ona... Ona... Maria... Ona...
Rebeca miała złe przeczucia, drobna
szesnastolatka potrząsnęła mocno mężczyzną.
-Co sie stało z Marią?
Nie musiała czekać na jego odpowiedz, zza
rogu wyłoniła się Maria, miała na sobie swoją białą koszulę
do spania, całą naznaczoną krwią. Czerwona posoka wyciekała
powoli z ran na nadgarstkach, brudząc dłonie, była blada i miała
nieprzytomne spojrzenie, rozejrzała się nieco zdezorientowana. W
końcu jej wzrok zatrzymał się na płaczącym mężczyźnie i
Rebec'e, która wpatrywała się z niedowierzaniem w nią.
-Co się stało? -spytała niezbyt przytomnie
kobieta.
-Jak mogłaś...? Przecież jutro miałaś
wyjść do rodziny. Dlaczego? -Rebeca nie mogła uwierzyć w to co
widziała, nie potrafiła pojąc co pchnęło Marię do samobójstwa.
Dwie pielęgniarki wyłoniły się zza zakrętu, od razu podeszły
zaniepokojone do Oscara i Rebec'i. Dziewczyna pokręciła głową i
wstała.
-Maria podcięła sobie żyły... -rzuciła z
obojętnością, tak do niej nie podobnej i niepasującej.
-Co? Co zrobiła?!- krzyknęła jedna
pielęgniarka i pobiegła do jej sali, chwilę później zimny krzyk
przeciął korytarz. Zrobiło się zamieszanie, nikt nie zwracał
uwagi na Rebec'ę.
-Chodź. -rzuciła do Marii, kobieta posłusznie
poszła za dziewczyną, nie rozumiała co się dzieje, dlaczego nikt
nie zwracał na nią uwagi. Dziewczyna rozsiadła się na schodach po
przeciw ległej stronie korytarza i obserwowała zamęt z daleka.
-Rebeca... Co sie dzieje...?
-Dlaczego podcięłaś sobie żyły? -spytała
zatroskana. Kobieta zacisnęła zęby a jej twarz wykrzywił grymas
złości.
-On mnie zdradził... Nie miałam do kogo
wracać. Odebrał mi dzieci i układał sobie życie z inną. Byłam
dla nich ciężarem... Dlatego chciałam się zabić. Dlaczego oni nie
opatrzą mi ran? To jakiś cud?
-Nie Mario, to żaden cud. Ty umarłaś,
zabiłaś się. A teraz pozwól, że coś ci powiem. Zostawiłaś
swoje dzieci z niewiernym mężem i obcą kobietą, skoro zrobił to
raz, zrobi ponownie. Twoje dzieci będą bardzo cierpieć, będą
musiały pochować ukochaną mamę. To było bardzo samolubne z
twojej strony. Odbierając sobie życie skrzywdziłaś też Oscara.
-Rebeca wskazała palcem na roztrzęsionego mężczyznę przy którym
klęczał pielęgniarz i podawał mu zastrzyk, po chwili zanieśli go
do jego sali. Z zamieszania wyłoniły się nosze z ciałem pod
białym prześcieradłem, ktoś zahaczył materiał ręką i odsłonił
fragment złocistych loków. Maria zasłoniła usta ręką, z jej
oczu pociekły łzy.
-Ja... Ja naprawdę...? -Rebeca nie zareagowała
na jej wypowiedz, kontynuowała swój wywód.
-On był twoim przyjacielem, najlepszym w całym
szpitalu, może nawet na całym świecie. Teraz na tym świecie
został sam, ty byłaś jedynym powodem dla którego walczył z
chorobą. Teraz, kiedy Ciebie zabrakło cały jego wysiłek,
wieloletni trud i terapię pójdą na marne, być może sam popełni
samobójstwo... Powiedz mi teraz Mario, czy było warto?
Kobieta nie odpowiedziała, usiadła obok niej
i rozpłakała się, Rebeca ją przytuliła.
-Ja nie wiedziałam! Ja nie sądziłam!
-Ciii. Teraz już za późno. Samobójstwo jest
grzechem. Popełniłaś straszną zbrodnię, zabiłaś człowieka i
teraz za tę zbrodnię będziesz musiała odpokutować.
-J-Jak...?
-Będziesz musiała biernie obserwować
konsekwencje swojego samolubnego czynu. Nie wiem jak długo, to
zależeć będzie od Ciebie... Ale nie martw się! Każdy popełnia
błędy! -mocno ją przytuliła i uśmiechnęła się. -Pomogę Ci
jak tylko będę mogła! Po to mam ten dar, żeby pomagać innym,
takim jak ty! Tym którzy pobłądzili pomagam odnaleźć spokój.
Kobieta mimowolnie też się uśmiechnęła.
Przy tej małej nie dało się nie uśmiechnąć, jej pozytywne
nastawienie zmuszało każdego do radości, nawet rozżalone duchy
samobójców. Carla obserwowała ją, była skonsternowana. Mogła by
przysiąc, że przez ułamek sekundy widziała jakąś mgłę na
schodach, obok Rebec'i.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz