PROLOG
Roze Parker szła spokojną ulicą typowego
Amerykańskiego przedmieścia, jak z obrazka. Był letni, ciepły
wieczór, ciężarnej kobiecie towarzyszył jej mąż, Joshua. Oboje
byli bardzo podekscytowani pojawieniem się ich pierwszego dziecka, o
które tak długo się starali. Młoda para właśnie wracała do
domu z zakupami, radośni. Z cienia zaułka wyłoniła się kobieta,
stara cyganka, szybkim krokiem podeszła do ciężarnej.
-O! Widzę dużo szczęścia!- przywitała się
z uśmiechem cyganka.
-Tak. Za miesiąc szczęścia będzie jeszcze
więcej. -odparła z uśmiechem kobieta. Uśmiech nagle spełzł z
twarzy starej kobiety, przyłożyła dłoń do brzucha Roze, mąż
rzucił torby na ulicę, po której potoczyły się pomidory oraz
kilka innych warzyw i odepchnął starą cygankę od żony.
-Łapy precz! -warknął.
-To dziecko ma moc! Wielką moc! Będzie
wyjątkowe...
-Wynoś się stara jędzo!- krzyknął Joshua.
Cyganka splunęła.
-Pomnisz moje słowa. To dziecko będzie
wyjątkowe ale wy będziecie zbyt ślepi, żeby dostrzec cudowność
daru, jaki otrzyma od losu... Będziecie błądzić po omacku, w
nieprzeniknionym mroku! Gęstszym niż ten który spowije ją... Jej
droga na ten świat będzie bardzo kręta i stroma, to wampirze
dziecko... Życie za życie... -cyganka mówiła jak nawodzona, Roze
zauważyła, że wywróciła oczy białkami na wierzch. Wystraszyła
się i cofnęła nieco.
-Dość tego! Dzwonie po gliny.- Mężczyzna
wyciągnął telefon z kieszeni i chciał wybrać numer na policję,
cyganka odeszła z powrotem w cień, z którego wyszła mamrocząc
pod nosem, że młode małżeństwo jest ślepe, niegodne, że nie
będą wstanie pojąć...
-Nic Ci nie jest kochanie? -Joshua przytulił
się ostrożnie do Roze.
-Tak, nic mi nie jest... Kim ona była?
-Nie wiem, jakaś stara wariatka... Uważaj na
siebie kochanie.- ucałował ją delikatnie w czoło. Pozbierał
zakupy i wrócili do domu. Roze nie dawały spokoju słowa
nieznajomej. Zastanawiała się czy to była klątwa? Ostrzeżenie? A
może... Wróżba?
1.
Rozdzierający uszy krzyk wyrwał brutalnie
Joshua ze snu. Jak oparzony wyskoczył z łóżka i pobiegł do
łazienki, skąd słyszał potępieńcze krzyki, była trzecia w
nocy. Gwałtownie otworzył drzwi łazienki i cofnął się o krok.
Jego ukochana żona klęczała w kałuży jakiegoś płynu
wymieszanego z krwią, strasznie krzyczała i płakała.
-Karetka! Dzwoń! -Warknęła kobieta. Mąż
posłusznie przytaknął, blady jak papier pobiegł po komórkę i
wykonał telefon na pogotowie. Po chwili znowu był przy swojej
żonie. To było ich pierwsze dziecko ale oboje wiedzieli, że coś
jest nie tak. Karetka pojawiła się w parę minut, sanitariusze
zabrali ją błyskawicznie do ambulansu, zawieźli ją do szpitala.
Przyszły ojciec pospiesznie wezwał taksówkę i pojechał za
karetką do najbliższego szpitala. Czekał bardzo długo, a czas
wlókł sie niemiłosiernie, minuty zdawały się godzinami.
Zadzwonił do ojca Roze, Benjamin'a. Przyjechał w przeciągu
godziny.
-Co się dzieje?- spytał zasapany staruszek
kiedy tylko dotarł na miejsce.
-Nie wiem... Zaczęła rodzić o trzeciej w
nocy... Coś jest nie tak, Ben... Ja to po prostu wiem.
Martwił się o żonę i ich dziecko. Poród
trwał bardzo długo, zbyt długo. W końcu, nad ranem lekarz
podszedł do Joshua i Benjamina, nie owijał w bawełnę.
-Łożysko odkleiło się niemal całkowicie.
Życie matki i córki wciąż jest zagrożone. Dziecko urodziło się
martwe ale udało nam się przywrócić akcję serca, żona bardzo
obficie krwawiła, niestety musieliśmy usunąć macicę, przykro mi.
Joshua usiadł, był przerażony, Benjamin go
wspierał.
-Czy Roze... Czy one przeżyją...? -Tylko tyle
był wstanie wydusić z siebie. Głos strasznie my drżał, był
przerażony, czuł paraliżujący strach i ogromną bezsilność. W
ułamku sekundy całe jego życie, całe jego szczęście, wszystko
co miał, mógł to wszystko stracić i nie był w stanie nic zrobić.
-Nie wiem. Obie są bardzo osłabione, ich
życie jest cały czas zagrożone. Nie mogę niczego obiecać. Proszę
mieć nadzieję i się modlić o cud. Zdiagnozowaliśmy też rzadką
anomalię u pańskiej córki.- mężczyzna nie odpowiedział tylko
spojrzał na lekarza, który westchnął i podrapał się w bok
głowy.
-Pańska córka cierpi na albinizm wrodzony, na
razie nie wiemy czy nie ma innych zaburzeń.
Lekarz pozostawił go z najmroczniejszymi
myślami. Siedział załamany i zdruzgotany, schował twarz w
dłoniach i zaczął płakać. Benjamin siedział przy nim, oboje
milczeli. Cały dzień spędzili w szpitalu wypytując lekarzy i
pielęgniarki o żonę i dziecko.
2.
Dopiero po tygodniu pozwolono mu wejść i
zobaczyć się z żoną i dzieckiem, po raz pierwszy. W drodze
rozmawiał z lekarzem, nie były to zbyt pogodne wieści.
-Panie Parker, proszę pamiętać, że pańska
żona jest wciąż bardzo słaba i nie sądzę żeby kiedykolwiek
wróciła do formy z przed ciąży. Cudem udało nam się uratować i
ja i córkę.
-Rozumiem... A co z Rebec'ą? Co z moją
córeczką...? -W prawdzie nazwał ją "córeczką" ale
podświadomie obwiniał ja o całe zło. O to, że jego ukochana Roze
mogła umrzeć. Nie czuł do niej nienawiści, po prostu nie potrafił
jej pokochać.
-Córka ma się dobrze, jest wyjątkowo silna,
jednak z powodu swojej choroby będzie niewidoma, najprawdopodobniej
do końca życia.- Joshua przytaknął. Dotarli do sali gdzie leżała
Roze. Spodziewał się wiele, więc jej mizerny wygląd nie zaskoczył
go, cieszył się, że przeżyła. Jej złote, sprężyste loki,
zmieniły się w liche, proste, wypłowiałe włosy, miała
podkrążone i przekrwione oczy, dużo płakała. Skóra stała się
sucha i szorstka, daleko jej było do dawnej delikatności, ale
Joshua to nie obchodziła. Dla niego liczyło się tylko to, że jego
Roze nie umarła, że jego róża wciąż żyje i może pewnego dnia
rozkwitnie na nowo.
-Jak się czujesz kochanie? -nie odpowiedziała
mu, patrzyła gdzieś za okno nieprzytomnym wzrokiem.
-Ben'a nie chcieli wpuścić, wciąż jesteś
słaba więc wpuścili tylko mnie. Pozdrawia Cię.
Zaczął opowiadać ukochanej o tym jak bardzo
sąsiedzi się martwią, że ja wszyscy pozdrawiają i życzą jej
jak najlepiej.
-Ona wiedziała...- powiedziała bardzo cicho,
prawie jej nie usłyszał.
-Co kochanie? Możesz powtórzyć?- odwróciła
wzrok od okna i wbiła oczy w męża. Joshua dopiero teraz zobaczył,
że z jej wspaniałych, czekoladowych oczu zniknęła iskra życia i
szczęścia.
-Trudny poród, dziecko wampir... Ona widziała,
że będziemy mieli córkę. Przewidziała jej chorobę i ciężki
poród...
-Kochanie dobrze się czujesz? O czym ty
mówisz? Kto wiedział? Jakie dziecko wampir?
-O tamtej cygance, która zaczepiła nas
miesiąc temu. Nie pamiętasz jej?- Mężczyzna zastanawiał się
dłuższą chwilę, w końcu sobie przypomniał. Podrapał się w tył
głowy.
-Kochanie to nie ma nic do rzeczy... Mieliśmy
po prostu pecha... Mogłaś zginąć, lekarz mówi że jedną nogą
byłaś juz w grobie... Owszem mamy chore dziecko ale to w niczym nie
przeszkadza...
-Rebeca urodziła się martwa, ma albinizm. Nie
będzie mogła wyjść na słońce, będzie ślepa... Nie będzie
mieć normalnego życia, zawsze będzie wyklęta jak wampir...- po
policzkach Roze popłynęły łzy.- Boże, moja mała córeczka...-
zasłoniła dłonią usta i rozpłakała się, Joshua przytulił ją
do siebie i zaczął uspokajać. Długo szlochała, kiedy się
uspokoiła, zasnęła. Przykrył ją kocem i poszedł zobaczyć swoją
córkę, wszedł do sali z dziećmi a pielęgniarka wskazała mu
łóżeczko w którym leżała Rebeca, Benjamin stał za szybą i
obserwował wszystko z korytarza. Dziewczynka miała skórę białą
jak śnieg, mleczne włosy z ledwo dostrzegalnym srebrnym blaskiem.
Spała spokojnie i cicho. Każdy ojciec pękał by z dumy, trzymając
swoją małą córeczkę, trzymając swoje pierwsze dziecko po raz
pierwszy. Każdy ale nie on. Nie czuł do niej żadnych uczuć, ani
miłości ani nienawiści. Nagle jego córeczka otworzyła oczka, a
Joshua zamarł wystraszony. Jej oczy były krwisto czerwone. Odłożył
ją z powrotem i wyszedł z grobową miną. Benjamin wiedział, że
coś jest nie tak.
-Josh? Co się stało?- spytał zatroskany.
-To nie moje dziecko... To nie nasza córka.
-O czym ty mówisz?
-Ja jestem człowiekiem, Roze jest człowiekiem,
ona nie jest ludzkim dzieckiem... To potwór, wampir który o mało
nie zabił mojej żony. Ben, ja nie mogę się zajmować i nią i
Roze... Nie dam rady.
-Joshua proszę Cię nawet tak nie żartuj! To
żadne monstrum, tam w łóżeczku leży twoja córka, Rebeca. Nie
obarczaj dziecka winą za tą sytuację, no proszę Cię!
-Nie damy rady się nią zająć. Musze się
zająć Roze, proszę Cię pomóż mi, nie damy rady z Roze się nią
zająć...
Joshua miał grobową minę, nie było na niej
żadnej emocji. Benjamin westchnął.
-Porozmawiaj o tym z Roze, wtedy pomyślimy...
Idź do domu, ochłoń. Miałeś ostatnio więcej wrażeń niż przez
całe swoje życie. Po prostu odpocznij, wrócimy jeszcze do tej
rozmowy.
3.
Rebeca radośnie szła pogrążonym w mrokach
nocy korytarzem na bosaka, lubiła czuć chłód płytek. Szła
radośnie, tanecznym krokiem, wymachując dużo za długimi rękawami
białej koszuli, miała też białe długie spodnie. Uśmiechała się
i nuciła "Most Londyński wali się". Lubiła noc, wtedy
było cicho i spokojnie, nie przeszkadzały jej ciemności i tak była
niewidoma, no o tej porze ryzyko, że ktoś na nią wpadnie wynosi
niemal zero.
-Dobry wieczór. -powitała radośnie swoją
ulubioną pielęgniarkę, Crale. Była latynoską, miała ciemne oczy
i czarne włosy spięte w kok.
-Ale mnie wystraszyłaś... Witaj Rebec'o.
Jakim cudem wiesz kogo mijasz? -odpowiedziała z uśmiechem. Bardzo
lubiła niewidomą dziewczynę, było jej też trochę szkoda
małolaty. Ojciec zamknął ją tu po śmierci teścia. Nie chciał
się nią sam zajmować. Zdaniem Carl'i to było okrutne, jej
schizofrenia i urojenia nie była na tyle poważna, żeby musiała
mieszkać w szpitalu psychiatrycznym, ale nie jej to oceniać.
-Bo Cię widzę! -Rebeca zachichotała. Carla
odpowiedziała uśmeichem.
-No tak, wybacz zapominam...
-Nie, ty nie zapominasz, ty po prostu nie
wierzysz! Ale nie szkodzi, nikt nie wierzy. -uśmiechnęła się i
poprawiła ciemne okulary na nosie. Chociaż nie widziała tak jak
cała reszta świata, oczy wciąż były wrażliwe na światło nawet
sztuczne. Carla poczochrała jej śnieżno srebrzyste włosy długie
to połowy pleców. Były aksamitnie miękkie i lekko chłodne, jakby
były z lodowych, cienkich niteczek.
-Za paręnaście minut kończę dyżur, pogramy
w coś?
-Może w karty?
-Dobrze, zagramy w karty. Poczekaj na mnie w
świetlicy.
Rebeca przytaknęła i swoim zwyczajowym
tanecznym krokiem z melodią na ustach poszła do świetlicy, Crala
dopiero teraz zauważyła, że dziewczyna staje tylko na białych
płytkach. Świetlica była sporym pokojem, ze stołami, szafkami z
grami i kanapą oraz parą foteli, ustawionymi na przeciw starego
telewizora, który stał na małej szafce w której były różne
filmy. Rebeca usiadła na swoim ulubionym miejscu pod oknem, dopiero
po chwili zauważyła, że nie jest sama.
-Cześć Mike.- przywitała się radośnie.
-Cześć Rebeca. Jak się masz?
-Dobrze dzięki. A ty?
-Niezbyt, wciąż szukam i nie mogę jej
znaleźć...
-To nie dobrze... Pomyśl gdzie byłeś kiedy
wybuchł pożar? -na oko ośmioletni chłopiec zaczął się
intensywnie zastawiać. Zajęło mu to chwilę ale nie potrafił
sobie przypomnieć, gdzie wtedy był.
-Nie pamiętam... Ona była w szkatule. Może
spłonęła?
-Nie sądzę, metal się nie pali... Patrzyłeś
pod łóżkiem? W szafie? Może w piwnicy albo na strychu?
Rozmawiali tak, dopóki nie przyszła Carla,
zapaliła światło.
-Z kim rozmawiasz?
-Z Mike'em. -wskazała na puste miejsce na
przeciw siebie. Carla uśmiechnęła się i podeszła do stolika z
talią kart. Dostawiła sobie krzesło.
-A nie jest dla niego już troszkę późno?
-No trochę tak ale on nie może znaleźć
prezentu dla mamy. Gdzieś mu się zapodział.
-Acha, rozumiem. A czy Mike zagra z nami?
-Nie, woli popatrzeć.
-No dobrze.
Carl'i było szkoda Rebec'i, żyła swoimi
urojeniami, ale może to i lepiej? Nie przejmowała się swoją
chorobą ciała i miejscem pobytu. Pielęgniarka rozdała karty do
makao. Zagrały trzy partie, wszystkie wygrała Rebeca.
-A może w ogródku? -zadała pytanie na głos,
układały domki z kart. Rebeca była wyjątkowo zręczna, miała
kocie ruchy. Dało się dostrzec w każdym jej geście i kroku.
-Co jest w ogródku?- spytała zaskoczona
kobieta. -No prezent Mike'a!
-Rebeca jesteś genialna! Dzięki wielkie!
-zakrzyknął radośnie chłopiec. -Nie ma sprawy. -uśmiechnęła
się i chłopiec zniknął. Carla westchnęła, -Biedne dziecko...-
pomyślała. Ale Rebeca była taka szczęśliwa, zawsze się
uśmiechała, zawsze była radosna. Zarażała swoim optymizmem. W
prawdzie jest w szpitalu od dwóch lat ale nigdy przez ten czas nie
widziała u niej smutku czy chociażby neutralności, zawsze radosna.
-Jak ty to robisz Rebeca?
-Co robię?
-No jakim cudem jesteś zawsze taka radosna?
-Dziadek mi zawsze powtarzał, że trzeba się
cieszyć że wszystkiego co się ma, a przede wszystkim cieszyć się
życiem. Ma się przecież tylko jedno i trzeba je przeżyć jak
najlepiej.
-Nigdy nie bywasz smutna? -Rebeca zamyśliła
się na chwilę. -Kiedyś tak, jak byłam mała i świat dookoła
mnie przerażał to często byłam smutna. Bałam się wyjść z
domu, bałam się być sama, bałam się chyba wszystkiego. A
najbardziej bałam się tych ludzi których widziałam. Wy uważacie,
ze to choroba psychiczna. -zaśmiała się. -Ale ja naprawdę widzę
i słyszę o wiele więcej, niż sądzi medycyna czy chociażby
zdrowy rozsądek.
-Czemu te postacie tak Cię przerażały? I
dlaczego już się nie boisz? Oni sie zmienili?
-Nie. To ja się zmieniłam i swoje podejście
do nich. To jak wyglądają to nie ich wina, wyglądaj tak jak w
ostatniej sekundzie życia. Nie wierzysz mi... Ale nie szkodzi. Tylko
dzidek i mama mi wierzyli ale trudno, może kiedyś i ty otworzysz
umysł i oczy?
Carl'ę bardzo zaskoczyły jej odpowiedzi, była
spokojna, uśmiechnięta, mówiła z ogromnym przekonaniem, pewnością
siebie i bardzo sensownie. Zaczęła powątpiewać we własny osąd...
-Od zawsze widziałaś te "duchu"?
-Tak, odkąd pamiętam.
-A kiedy zorientowałaś się kim są te
postacie? -przez uchylone okno, do pomieszczenia wpadł nagły
podmuch wiatru, zbliżała się burza. Kobieta wstała i zamknęła
okno. Kiedy odwróciła się do Rebec'i zamarła, dziewczyna sama
pozbierała wszystkie karty, porozrzucane w okolicy stolika.
-Jak ty to...?
-Jak ja co?
-Jak pozbierałaś te karty? -dziewczyna
zachichotała. -Normalnie! Po podniosłam je z ziemi i ułożyłam na
kupkę. Wracając do twojego pytania... Cóż to dość długa
historia, może jednak usiądziesz? -wskazała na krzesło obok
siebie. Latynoska powoli i ostrożnie usiadła obok białowłosej,
zaśmiała się.
-Nie bój sie! Przecież nie gryzę. -Carla
czuła irracjonalny niepokój, przecież Rebeca jej nie zrobiła
nigdy żadnej krzywdy, często opowiada te same historie, zdaniem
wszystkich lekarzy i pielęgniarek wymyślone. Więc czemu teraz
czuje niepokój i zwątpienie? Rebeca z uśmiechem zaczęła swoją
opowieść.
4.
Mała, przestraszona Rebeca siedziała skulona
w kacie swojego pokoju, miała pięć lat. Bała się, była
przerażona i szlochała. Nie bała się odgłosów kolejnej kłótni
rodziców, często się kłócili i przyzwyczaiła się juz do
wrzasków i odgłosów płaczu. Gdyby się postarała mogła by
usłyszeć fragmenty ich rozmów ale była zbyt przerażona. Bała
się tego co zaczęło wychodzić z pod jej łóżka. Wiedziała, że
jest ślepa, tym bardziej ją przerażało to, że widziała potwory.
Ze szczeliny między jej łóżkiem a podłogą dobywał się upiorny
jęk i sapanie. Po chwili pojawiło się czarne, bardzo chude ramie,
stawy wyginały się pod dziwnymi kątami. Obok ramienia pojawił się
kikut drugiej ręki, obie były niemal czarne, spalone i poparzone.
Czuła okropny chłód, cały czas szlochała, coraz bardziej
wtulając się w ścianę. Za okaleczonymi rękoma pojawiła się
głowa i twarz, upiorna twarz. Miał jedno oko i niemalże kompletnie
odsłonięte ścięgna i kości, nie miał nosa, powiek i policzków.
Z głowy sterczało mu parę pojedynczych i lichych pasm włosów.
Pomimo swojej ułomności widziała go bardzo wyraźnie. Strasznie
sapał i jęczał z bólu.
-Ja tu leże... Pod tobą... To mój pokój...!
Moje łóżko...!-mówił bardzo niewyraźnie i z wielkim trudem.
Zakryła uszy rączkami i skuliła się jeszcze bardziej, głośni
zapłakała.
-Zostaw... Je nie chcę... Idź sobie...
Proszę...
-Ty idź...! Byłem pierwszy! Moje!
Mojemojemojemoje! -krzyknął przeraźliwie i nieziemsko, jak nie
człowiek i z dużą prędkością zaczął pełznąć w jej stronę,
resztę ciała miał równie okaleczoną. Rebeca zaczęła krzyczeć
i płakać bardzo głośno. Kiedy potwór już miał ja chwycić,
drzwi do jej pokoju otworzyły się gwałtownie i ktoś zapalił
światło, które bardzo podrażniło oczy dziewczynki. Monstrum
rozsypało się jak popiół i zniknął.
-Co sie stało? Czemu płaczesz? -to był jej
dziadek, mocno ją przytulił, też go mocno objęła i przez łzy
zaczęła mówić co się właśnie stało.
-Oh, moje biedactwo. Znowu widziałaś jakiegoś
potwora...?- pogłaskał ją po głowie, przytaknęła i uspokoiła
się nieco. Benjamin podejrzewał, ze mała ma zdolności
paranormalne, tylko on jej tak naprawdę wierzył. Roze, jej matka,
twierdziła że też jej wierzy ale nie mówiła o tym z
przekonaniem. najpewniej chciała tylko uspokoić małą. Joshua w
ogóle jej nie wierzył, twierdził, że robi to żeby zwrócić na
siebie uwagę ale nie winił jej za to, nie obchodziła go tak
naprawdę, ani trochę. Dziadek wziął ją na ręce i zaniósł ją
do salonu, gdzie właśnie skończyli się kłócić jej rodzice. Za
oknem był już wieczór. Kiedy Benjamin wniósł, wciąż
roztrzęsioną wnuczkę do salony, Roze zgasiła większość
świateł, została tylko lampka na stoliku.
-Co się stało? -położyła swoją chudą,
żylastą dłoń na głowie dziecka. -Znowu miała atak paniki?
-Roze, to nie są zwykłe ataki paniki...-
Benjamin bardzo rzadko bywał poważny, a tak jak w tej chwili to
chyba nigdy. Mała Rebeca zasnęła w jego ramionach, położył ją
w fotelu i przykrył pledem.
-Co masz na myśli, tato?
-To, że ona może naprawdę coś widzieć.
-Joshua nie wytrzymał i wstał z kanapy. -Daj spokój Ben. Ona jest
ślepa jak kret, każdy okulista to potwierdził. Ma wrażliwe oczy
na światło, fakt. Ale jej oczy nie reagują na nie, czuje tylko
ból...
-Joshua do jasnej cholery! Pomyśl! Jakim cudem
niewidoma od urodzenia pięciolatka mogła by sobie wymyślić,
połamanego i spalonego mężczyznę wychodzącego z pod jej łóżka?
Josh nie odpowiedział, wbił tylko wzrok w
ścianę. Zapadła niezręczna cisza.
-Ben, ja zwyczajnie nie wierzę w duchy,
zombie, media i resztę tego parapsychicznego chłamu. Nie istnieją
takie rzeczy.
-To, że czegoś nie widzisz Joshua, nie
oznacza że tego nie ma. Jak więc inaczej to wyjaśnisz?
-Schizofrenia. -odpowiedział po dłuższej
chwili, w dalszym ciągu nie patrzył na teścia tylko w jakiś punkt
na ścianie. Ben parsknął z niedowierzania.
-I tyle? Twierdzisz, ze twoja niewidoma od
urodzenia córka ma schizofrenię i wszystko sobie ubrdała?
-Nie widzę innej logicznej opcji.
-Ta twoja opcja jest tak samo logiczna jak z
koziej dupy trąba. Pamiętasz naszą rozmowę w szpitalu? Tydzień
po porodzie, którą dość regularnie ponawiasz?
Joshua w końcu oderwał wzrok od ściany i
spojrzał na Benjamina. Roze spuściła głowę. Ben przeczesał
krótkie, szare włosy ręką i westchnął.
-Dobrze. Zajmę się nią, tak długo jak będę
w stanie.- Roze zaszlochała. Kochała swoja córkę i to mocno, nie
potrafiła zrozumieć dlaczego jej mąż nie potrafił. Nie chciała
się z nią rozstawać ale wiedziała, że tak będzie lepiej. Joshua
nie dowierzał słowom teścia.
-Nie patrz tak na mnie. Razem z Roze uważamy,
że będzie lepiej jak ją od Ciebie odizolujemy, przynajmniej na
jakiś czas...
-Na jakiś czas...? Wybacz mi Roze ale ja nie
chcę mieszkać pod jednym dachem z nią. Ona sprowadza na nas same
nieszczęścia.
-Nie Joshua, to ty je na nas sprowadzasz.
-rzuciła z wyrzutem Roze, wstała i chwiejnym i powolnym krokiem
ruszyła do ich sypialni. -Robie to, żeby ją od Ciebie uratować...-
rzuciła w drzwiach. Ponownie zapadła niezręczna cisza. Ben wstał
i poszedł do pokoju wnuczki, spakował jej najpotrzebniejsze rzeczy.
Po parunastu minutach wrócił do salony i pełną torbą, Josh nawet
nie drgnął przez ten czas.
-Ja natomiast uważam, że to chore... Trupy w
moim domu pogrzebowym dadzą jej więcej ciepła niż jej rodzony
ojciec!
Ben rzucił z wyrzutem, obudził małą.
Przetarła zaspane oczka, jak je tylko otworzyła Josh wyszedł z
pokoju w pośpiechu. Jej czerwone tęczówki go przerażały.
-Co się stało?
-Nic takiego pączuszku. Chcesz pomieszkać
trochę z dziadkiem? Powiedzmy przez parę dni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz