środa, 5 listopada 2014

Grim I




PROLOG
Roze Parker szła spokojną ulicą typowego Amerykańskiego przedmieścia, jak z obrazka. Był letni, ciepły wieczór, ciężarnej kobiecie towarzyszył jej mąż, Joshua. Oboje byli bardzo podekscytowani pojawieniem się ich pierwszego dziecka, o które tak długo się starali. Młoda para właśnie wracała do domu z zakupami, radośni. Z cienia zaułka wyłoniła się kobieta, stara cyganka, szybkim krokiem podeszła do ciężarnej.
-O! Widzę dużo szczęścia!- przywitała się z uśmiechem cyganka.
-Tak. Za miesiąc szczęścia będzie jeszcze więcej. -odparła z uśmiechem kobieta. Uśmiech nagle spełzł z twarzy starej kobiety, przyłożyła dłoń do brzucha Roze, mąż rzucił torby na ulicę, po której potoczyły się pomidory oraz kilka innych warzyw i odepchnął starą cygankę od żony.
-Łapy precz! -warknął.
-To dziecko ma moc! Wielką moc! Będzie wyjątkowe...
-Wynoś się stara jędzo!- krzyknął Joshua. Cyganka splunęła.
-Pomnisz moje słowa. To dziecko będzie wyjątkowe ale wy będziecie zbyt ślepi, żeby dostrzec cudowność daru, jaki otrzyma od losu... Będziecie błądzić po omacku, w nieprzeniknionym mroku! Gęstszym niż ten który spowije ją... Jej droga na ten świat będzie bardzo kręta i stroma, to wampirze dziecko... Życie za życie... -cyganka mówiła jak nawodzona, Roze zauważyła, że wywróciła oczy białkami na wierzch. Wystraszyła się i cofnęła nieco.
-Dość tego! Dzwonie po gliny.- Mężczyzna wyciągnął telefon z kieszeni i chciał wybrać numer na policję, cyganka odeszła z powrotem w cień, z którego wyszła mamrocząc pod nosem, że młode małżeństwo jest ślepe, niegodne, że nie będą wstanie pojąć...
-Nic Ci nie jest kochanie? -Joshua przytulił się ostrożnie do Roze.
-Tak, nic mi nie jest... Kim ona była?
-Nie wiem, jakaś stara wariatka... Uważaj na siebie kochanie.- ucałował ją delikatnie w czoło. Pozbierał zakupy i wrócili do domu. Roze nie dawały spokoju słowa nieznajomej. Zastanawiała się czy to była klątwa? Ostrzeżenie? A może... Wróżba?

1.
Rozdzierający uszy krzyk wyrwał brutalnie Joshua ze snu. Jak oparzony wyskoczył z łóżka i pobiegł do łazienki, skąd słyszał potępieńcze krzyki, była trzecia w nocy. Gwałtownie otworzył drzwi łazienki i cofnął się o krok. Jego ukochana żona klęczała w kałuży jakiegoś płynu wymieszanego z krwią, strasznie krzyczała i płakała.
-Karetka! Dzwoń! -Warknęła kobieta. Mąż posłusznie przytaknął, blady jak papier pobiegł po komórkę i wykonał telefon na pogotowie. Po chwili znowu był przy swojej żonie. To było ich pierwsze dziecko ale oboje wiedzieli, że coś jest nie tak. Karetka pojawiła się w parę minut, sanitariusze zabrali ją błyskawicznie do ambulansu, zawieźli ją do szpitala. Przyszły ojciec pospiesznie wezwał taksówkę i pojechał za karetką do najbliższego szpitala. Czekał bardzo długo, a czas wlókł sie niemiłosiernie, minuty zdawały się godzinami. Zadzwonił do ojca Roze, Benjamin'a. Przyjechał w przeciągu godziny.
-Co się dzieje?- spytał zasapany staruszek kiedy tylko dotarł na miejsce.
-Nie wiem... Zaczęła rodzić o trzeciej w nocy... Coś jest nie tak, Ben... Ja to po prostu wiem.
Martwił się o żonę i ich dziecko. Poród trwał bardzo długo, zbyt długo. W końcu, nad ranem lekarz podszedł do Joshua i Benjamina, nie owijał w bawełnę.
-Łożysko odkleiło się niemal całkowicie. Życie matki i córki wciąż jest zagrożone. Dziecko urodziło się martwe ale udało nam się przywrócić akcję serca, żona bardzo obficie krwawiła, niestety musieliśmy usunąć macicę, przykro mi.
Joshua usiadł, był przerażony, Benjamin go wspierał.
-Czy Roze... Czy one przeżyją...? -Tylko tyle był wstanie wydusić z siebie. Głos strasznie my drżał, był przerażony, czuł paraliżujący strach i ogromną bezsilność. W ułamku sekundy całe jego życie, całe jego szczęście, wszystko co miał, mógł to wszystko stracić i nie był w stanie nic zrobić.
-Nie wiem. Obie są bardzo osłabione, ich życie jest cały czas zagrożone. Nie mogę niczego obiecać. Proszę mieć nadzieję i się modlić o cud. Zdiagnozowaliśmy też rzadką anomalię u pańskiej córki.- mężczyzna nie odpowiedział tylko spojrzał na lekarza, który westchnął i podrapał się w bok głowy.
-Pańska córka cierpi na albinizm wrodzony, na razie nie wiemy czy nie ma innych zaburzeń.
Lekarz pozostawił go z najmroczniejszymi myślami. Siedział załamany i zdruzgotany, schował twarz w dłoniach i zaczął płakać. Benjamin siedział przy nim, oboje milczeli. Cały dzień spędzili w szpitalu wypytując lekarzy i pielęgniarki o żonę i dziecko.

2.
Dopiero po tygodniu pozwolono mu wejść i zobaczyć się z żoną i dzieckiem, po raz pierwszy. W drodze rozmawiał z lekarzem, nie były to zbyt pogodne wieści.
-Panie Parker, proszę pamiętać, że pańska żona jest wciąż bardzo słaba i nie sądzę żeby kiedykolwiek wróciła do formy z przed ciąży. Cudem udało nam się uratować i ja i córkę.
-Rozumiem... A co z Rebec'ą? Co z moją córeczką...? -W prawdzie nazwał ją "córeczką" ale podświadomie obwiniał ja o całe zło. O to, że jego ukochana Roze mogła umrzeć. Nie czuł do niej nienawiści, po prostu nie potrafił jej pokochać.
-Córka ma się dobrze, jest wyjątkowo silna, jednak z powodu swojej choroby będzie niewidoma, najprawdopodobniej do końca życia.- Joshua przytaknął. Dotarli do sali gdzie leżała Roze. Spodziewał się wiele, więc jej mizerny wygląd nie zaskoczył go, cieszył się, że przeżyła. Jej złote, sprężyste loki, zmieniły się w liche, proste, wypłowiałe włosy, miała podkrążone i przekrwione oczy, dużo płakała. Skóra stała się sucha i szorstka, daleko jej było do dawnej delikatności, ale Joshua to nie obchodziła. Dla niego liczyło się tylko to, że jego Roze nie umarła, że jego róża wciąż żyje i może pewnego dnia rozkwitnie na nowo.
-Jak się czujesz kochanie? -nie odpowiedziała mu, patrzyła gdzieś za okno nieprzytomnym wzrokiem.
-Ben'a nie chcieli wpuścić, wciąż jesteś słaba więc wpuścili tylko mnie. Pozdrawia Cię.
Zaczął opowiadać ukochanej o tym jak bardzo sąsiedzi się martwią, że ja wszyscy pozdrawiają i życzą jej jak najlepiej.
-Ona wiedziała...- powiedziała bardzo cicho, prawie jej nie usłyszał.
-Co kochanie? Możesz powtórzyć?- odwróciła wzrok od okna i wbiła oczy w męża. Joshua dopiero teraz zobaczył, że z jej wspaniałych, czekoladowych oczu zniknęła iskra życia i szczęścia.
-Trudny poród, dziecko wampir... Ona widziała, że będziemy mieli córkę. Przewidziała jej chorobę i ciężki poród...
-Kochanie dobrze się czujesz? O czym ty mówisz? Kto wiedział? Jakie dziecko wampir?
-O tamtej cygance, która zaczepiła nas miesiąc temu. Nie pamiętasz jej?- Mężczyzna zastanawiał się dłuższą chwilę, w końcu sobie przypomniał. Podrapał się w tył głowy.
-Kochanie to nie ma nic do rzeczy... Mieliśmy po prostu pecha... Mogłaś zginąć, lekarz mówi że jedną nogą byłaś juz w grobie... Owszem mamy chore dziecko ale to w niczym nie przeszkadza...
-Rebeca urodziła się martwa, ma albinizm. Nie będzie mogła wyjść na słońce, będzie ślepa... Nie będzie mieć normalnego życia, zawsze będzie wyklęta jak wampir...- po policzkach Roze popłynęły łzy.- Boże, moja mała córeczka...- zasłoniła dłonią usta i rozpłakała się, Joshua przytulił ją do siebie i zaczął uspokajać. Długo szlochała, kiedy się uspokoiła, zasnęła. Przykrył ją kocem i poszedł zobaczyć swoją córkę, wszedł do sali z dziećmi a pielęgniarka wskazała mu łóżeczko w którym leżała Rebeca, Benjamin stał za szybą i obserwował wszystko z korytarza. Dziewczynka miała skórę białą jak śnieg, mleczne włosy z ledwo dostrzegalnym srebrnym blaskiem. Spała spokojnie i cicho. Każdy ojciec pękał by z dumy, trzymając swoją małą córeczkę, trzymając swoje pierwsze dziecko po raz pierwszy. Każdy ale nie on. Nie czuł do niej żadnych uczuć, ani miłości ani nienawiści. Nagle jego córeczka otworzyła oczka, a Joshua zamarł wystraszony. Jej oczy były krwisto czerwone. Odłożył ją z powrotem i wyszedł z grobową miną. Benjamin wiedział, że coś jest nie tak.
-Josh? Co się stało?- spytał zatroskany.
-To nie moje dziecko... To nie nasza córka.
-O czym ty mówisz?
-Ja jestem człowiekiem, Roze jest człowiekiem, ona nie jest ludzkim dzieckiem... To potwór, wampir który o mało nie zabił mojej żony. Ben, ja nie mogę się zajmować i nią i Roze... Nie dam rady.
-Joshua proszę Cię nawet tak nie żartuj! To żadne monstrum, tam w łóżeczku leży twoja córka, Rebeca. Nie obarczaj dziecka winą za tą sytuację, no proszę Cię!
-Nie damy rady się nią zająć. Musze się zająć Roze, proszę Cię pomóż mi, nie damy rady z Roze się nią zająć...
Joshua miał grobową minę, nie było na niej żadnej emocji. Benjamin westchnął.
-Porozmawiaj o tym z Roze, wtedy pomyślimy... Idź do domu, ochłoń. Miałeś ostatnio więcej wrażeń niż przez całe swoje życie. Po prostu odpocznij, wrócimy jeszcze do tej rozmowy.

3.
Rebeca radośnie szła pogrążonym w mrokach nocy korytarzem na bosaka, lubiła czuć chłód płytek. Szła radośnie, tanecznym krokiem, wymachując dużo za długimi rękawami białej koszuli, miała też białe długie spodnie. Uśmiechała się i nuciła "Most Londyński wali się". Lubiła noc, wtedy było cicho i spokojnie, nie przeszkadzały jej ciemności i tak była niewidoma, no o tej porze ryzyko, że ktoś na nią wpadnie wynosi niemal zero.
-Dobry wieczór. -powitała radośnie swoją ulubioną pielęgniarkę, Crale. Była latynoską, miała ciemne oczy i czarne włosy spięte w kok.
-Ale mnie wystraszyłaś... Witaj Rebec'o. Jakim cudem wiesz kogo mijasz? -odpowiedziała z uśmiechem. Bardzo lubiła niewidomą dziewczynę, było jej też trochę szkoda małolaty. Ojciec zamknął ją tu po śmierci teścia. Nie chciał się nią sam zajmować. Zdaniem Carl'i to było okrutne, jej schizofrenia i urojenia nie była na tyle poważna, żeby musiała mieszkać w szpitalu psychiatrycznym, ale nie jej to oceniać.
-Bo Cię widzę! -Rebeca zachichotała. Carla odpowiedziała uśmeichem.
-No tak, wybacz zapominam...
-Nie, ty nie zapominasz, ty po prostu nie wierzysz! Ale nie szkodzi, nikt nie wierzy. -uśmiechnęła się i poprawiła ciemne okulary na nosie. Chociaż nie widziała tak jak cała reszta świata, oczy wciąż były wrażliwe na światło nawet sztuczne. Carla poczochrała jej śnieżno srebrzyste włosy długie to połowy pleców. Były aksamitnie miękkie i lekko chłodne, jakby były z lodowych, cienkich niteczek.
-Za paręnaście minut kończę dyżur, pogramy w coś?
-Może w karty?
-Dobrze, zagramy w karty. Poczekaj na mnie w świetlicy.
Rebeca przytaknęła i swoim zwyczajowym tanecznym krokiem z melodią na ustach poszła do świetlicy, Crala dopiero teraz zauważyła, że dziewczyna staje tylko na białych płytkach. Świetlica była sporym pokojem, ze stołami, szafkami z grami i kanapą oraz parą foteli, ustawionymi na przeciw starego telewizora, który stał na małej szafce w której były różne filmy. Rebeca usiadła na swoim ulubionym miejscu pod oknem, dopiero po chwili zauważyła, że nie jest sama.
-Cześć Mike.- przywitała się radośnie. -Cześć Rebeca. Jak się masz?
-Dobrze dzięki. A ty?
-Niezbyt, wciąż szukam i nie mogę jej znaleźć...
-To nie dobrze... Pomyśl gdzie byłeś kiedy wybuchł pożar? -na oko ośmioletni chłopiec zaczął się intensywnie zastawiać. Zajęło mu to chwilę ale nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie wtedy był.
-Nie pamiętam... Ona była w szkatule. Może spłonęła?
-Nie sądzę, metal się nie pali... Patrzyłeś pod łóżkiem? W szafie? Może w piwnicy albo na strychu?
Rozmawiali tak, dopóki nie przyszła Carla, zapaliła światło.
-Z kim rozmawiasz?
-Z Mike'em. -wskazała na puste miejsce na przeciw siebie. Carla uśmiechnęła się i podeszła do stolika z talią kart. Dostawiła sobie krzesło.
-A nie jest dla niego już troszkę późno?
-No trochę tak ale on nie może znaleźć prezentu dla mamy. Gdzieś mu się zapodział.
-Acha, rozumiem. A czy Mike zagra z nami?
-Nie, woli popatrzeć.
-No dobrze.
Carl'i było szkoda Rebec'i, żyła swoimi urojeniami, ale może to i lepiej? Nie przejmowała się swoją chorobą ciała i miejscem pobytu. Pielęgniarka rozdała karty do makao. Zagrały trzy partie, wszystkie wygrała Rebeca.
-A może w ogródku? -zadała pytanie na głos, układały domki z kart. Rebeca była wyjątkowo zręczna, miała kocie ruchy. Dało się dostrzec w każdym jej geście i kroku.
-Co jest w ogródku?- spytała zaskoczona kobieta. -No prezent Mike'a!
-Rebeca jesteś genialna! Dzięki wielkie! -zakrzyknął radośnie chłopiec. -Nie ma sprawy. -uśmiechnęła się i chłopiec zniknął. Carla westchnęła, -Biedne dziecko...- pomyślała. Ale Rebeca była taka szczęśliwa, zawsze się uśmiechała, zawsze była radosna. Zarażała swoim optymizmem. W prawdzie jest w szpitalu od dwóch lat ale nigdy przez ten czas nie widziała u niej smutku czy chociażby neutralności, zawsze radosna.
-Jak ty to robisz Rebeca?
-Co robię?
-No jakim cudem jesteś zawsze taka radosna?
-Dziadek mi zawsze powtarzał, że trzeba się cieszyć że wszystkiego co się ma, a przede wszystkim cieszyć się życiem. Ma się przecież tylko jedno i trzeba je przeżyć jak najlepiej.
-Nigdy nie bywasz smutna? -Rebeca zamyśliła się na chwilę. -Kiedyś tak, jak byłam mała i świat dookoła mnie przerażał to często byłam smutna. Bałam się wyjść z domu, bałam się być sama, bałam się chyba wszystkiego. A najbardziej bałam się tych ludzi których widziałam. Wy uważacie, ze to choroba psychiczna. -zaśmiała się. -Ale ja naprawdę widzę i słyszę o wiele więcej, niż sądzi medycyna czy chociażby zdrowy rozsądek.
-Czemu te postacie tak Cię przerażały? I dlaczego już się nie boisz? Oni sie zmienili?
-Nie. To ja się zmieniłam i swoje podejście do nich. To jak wyglądają to nie ich wina, wyglądaj tak jak w ostatniej sekundzie życia. Nie wierzysz mi... Ale nie szkodzi. Tylko dzidek i mama mi wierzyli ale trudno, może kiedyś i ty otworzysz umysł i oczy?
Carl'ę bardzo zaskoczyły jej odpowiedzi, była spokojna, uśmiechnięta, mówiła z ogromnym przekonaniem, pewnością siebie i bardzo sensownie. Zaczęła powątpiewać we własny osąd...
-Od zawsze widziałaś te "duchu"?
-Tak, odkąd pamiętam.
-A kiedy zorientowałaś się kim są te postacie? -przez uchylone okno, do pomieszczenia wpadł nagły podmuch wiatru, zbliżała się burza. Kobieta wstała i zamknęła okno. Kiedy odwróciła się do Rebec'i zamarła, dziewczyna sama pozbierała wszystkie karty, porozrzucane w okolicy stolika.
-Jak ty to...?
-Jak ja co?
-Jak pozbierałaś te karty? -dziewczyna zachichotała. -Normalnie! Po podniosłam je z ziemi i ułożyłam na kupkę. Wracając do twojego pytania... Cóż to dość długa historia, może jednak usiądziesz? -wskazała na krzesło obok siebie. Latynoska powoli i ostrożnie usiadła obok białowłosej, zaśmiała się.
-Nie bój sie! Przecież nie gryzę. -Carla czuła irracjonalny niepokój, przecież Rebeca jej nie zrobiła nigdy żadnej krzywdy, często opowiada te same historie, zdaniem wszystkich lekarzy i pielęgniarek wymyślone. Więc czemu teraz czuje niepokój i zwątpienie? Rebeca z uśmiechem zaczęła swoją opowieść.

4.
Mała, przestraszona Rebeca siedziała skulona w kacie swojego pokoju, miała pięć lat. Bała się, była przerażona i szlochała. Nie bała się odgłosów kolejnej kłótni rodziców, często się kłócili i przyzwyczaiła się juz do wrzasków i odgłosów płaczu. Gdyby się postarała mogła by usłyszeć fragmenty ich rozmów ale była zbyt przerażona. Bała się tego co zaczęło wychodzić z pod jej łóżka. Wiedziała, że jest ślepa, tym bardziej ją przerażało to, że widziała potwory. Ze szczeliny między jej łóżkiem a podłogą dobywał się upiorny jęk i sapanie. Po chwili pojawiło się czarne, bardzo chude ramie, stawy wyginały się pod dziwnymi kątami. Obok ramienia pojawił się kikut drugiej ręki, obie były niemal czarne, spalone i poparzone. Czuła okropny chłód, cały czas szlochała, coraz bardziej wtulając się w ścianę. Za okaleczonymi rękoma pojawiła się głowa i twarz, upiorna twarz. Miał jedno oko i niemalże kompletnie odsłonięte ścięgna i kości, nie miał nosa, powiek i policzków. Z głowy sterczało mu parę pojedynczych i lichych pasm włosów. Pomimo swojej ułomności widziała go bardzo wyraźnie. Strasznie sapał i jęczał z bólu.
-Ja tu leże... Pod tobą... To mój pokój...! Moje łóżko...!-mówił bardzo niewyraźnie i z wielkim trudem. Zakryła uszy rączkami i skuliła się jeszcze bardziej, głośni zapłakała.
-Zostaw... Je nie chcę... Idź sobie... Proszę...
-Ty idź...! Byłem pierwszy! Moje! Mojemojemojemoje! -krzyknął przeraźliwie i nieziemsko, jak nie człowiek i z dużą prędkością zaczął pełznąć w jej stronę, resztę ciała miał równie okaleczoną. Rebeca zaczęła krzyczeć i płakać bardzo głośno. Kiedy potwór już miał ja chwycić, drzwi do jej pokoju otworzyły się gwałtownie i ktoś zapalił światło, które bardzo podrażniło oczy dziewczynki. Monstrum rozsypało się jak popiół i zniknął.
-Co sie stało? Czemu płaczesz? -to był jej dziadek, mocno ją przytulił, też go mocno objęła i przez łzy zaczęła mówić co się właśnie stało.
-Oh, moje biedactwo. Znowu widziałaś jakiegoś potwora...?- pogłaskał ją po głowie, przytaknęła i uspokoiła się nieco. Benjamin podejrzewał, ze mała ma zdolności paranormalne, tylko on jej tak naprawdę wierzył. Roze, jej matka, twierdziła że też jej wierzy ale nie mówiła o tym z przekonaniem. najpewniej chciała tylko uspokoić małą. Joshua w ogóle jej nie wierzył, twierdził, że robi to żeby zwrócić na siebie uwagę ale nie winił jej za to, nie obchodziła go tak naprawdę, ani trochę. Dziadek wziął ją na ręce i zaniósł ją do salonu, gdzie właśnie skończyli się kłócić jej rodzice. Za oknem był już wieczór. Kiedy Benjamin wniósł, wciąż roztrzęsioną wnuczkę do salony, Roze zgasiła większość świateł, została tylko lampka na stoliku.
-Co się stało? -położyła swoją chudą, żylastą dłoń na głowie dziecka. -Znowu miała atak paniki?
-Roze, to nie są zwykłe ataki paniki...- Benjamin bardzo rzadko bywał poważny, a tak jak w tej chwili to chyba nigdy. Mała Rebeca zasnęła w jego ramionach, położył ją w fotelu i przykrył pledem.
-Co masz na myśli, tato?
-To, że ona może naprawdę coś widzieć. -Joshua nie wytrzymał i wstał z kanapy. -Daj spokój Ben. Ona jest ślepa jak kret, każdy okulista to potwierdził. Ma wrażliwe oczy na światło, fakt. Ale jej oczy nie reagują na nie, czuje tylko ból...
-Joshua do jasnej cholery! Pomyśl! Jakim cudem niewidoma od urodzenia pięciolatka mogła by sobie wymyślić, połamanego i spalonego mężczyznę wychodzącego z pod jej łóżka?
Josh nie odpowiedział, wbił tylko wzrok w ścianę. Zapadła niezręczna cisza.
-Ben, ja zwyczajnie nie wierzę w duchy, zombie, media i resztę tego parapsychicznego chłamu. Nie istnieją takie rzeczy.
-To, że czegoś nie widzisz Joshua, nie oznacza że tego nie ma. Jak więc inaczej to wyjaśnisz?
-Schizofrenia. -odpowiedział po dłuższej chwili, w dalszym ciągu nie patrzył na teścia tylko w jakiś punkt na ścianie. Ben parsknął z niedowierzania.
-I tyle? Twierdzisz, ze twoja niewidoma od urodzenia córka ma schizofrenię i wszystko sobie ubrdała?
-Nie widzę innej logicznej opcji.
-Ta twoja opcja jest tak samo logiczna jak z koziej dupy trąba. Pamiętasz naszą rozmowę w szpitalu? Tydzień po porodzie, którą dość regularnie ponawiasz?
Joshua w końcu oderwał wzrok od ściany i spojrzał na Benjamina. Roze spuściła głowę. Ben przeczesał krótkie, szare włosy ręką i westchnął.
-Dobrze. Zajmę się nią, tak długo jak będę w stanie.- Roze zaszlochała. Kochała swoja córkę i to mocno, nie potrafiła zrozumieć dlaczego jej mąż nie potrafił. Nie chciała się z nią rozstawać ale wiedziała, że tak będzie lepiej. Joshua nie dowierzał słowom teścia.
-Nie patrz tak na mnie. Razem z Roze uważamy, że będzie lepiej jak ją od Ciebie odizolujemy, przynajmniej na jakiś czas...
-Na jakiś czas...? Wybacz mi Roze ale ja nie chcę mieszkać pod jednym dachem z nią. Ona sprowadza na nas same nieszczęścia.
-Nie Joshua, to ty je na nas sprowadzasz. -rzuciła z wyrzutem Roze, wstała i chwiejnym i powolnym krokiem ruszyła do ich sypialni. -Robie to, żeby ją od Ciebie uratować...- rzuciła w drzwiach. Ponownie zapadła niezręczna cisza. Ben wstał i poszedł do pokoju wnuczki, spakował jej najpotrzebniejsze rzeczy. Po parunastu minutach wrócił do salony i pełną torbą, Josh nawet nie drgnął przez ten czas.
-Ja natomiast uważam, że to chore... Trupy w moim domu pogrzebowym dadzą jej więcej ciepła niż jej rodzony ojciec!
Ben rzucił z wyrzutem, obudził małą. Przetarła zaspane oczka, jak je tylko otworzyła Josh wyszedł z pokoju w pośpiechu. Jej czerwone tęczówki go przerażały.
-Co się stało?

-Nic takiego pączuszku. Chcesz pomieszkać trochę z dziadkiem? Powiedzmy przez parę dni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz